Napad Stanów Zjednoczonych na Iran będzie miał realne konsekwencje na wielu polach współżycia międzynarodowego. To oczywiste. Najciekawsze są jednak te, o których się nie mówi, bo przecież agresor jest naszym najważniejszym sojusznikiem, któremu od lat deklarujemy wierność i posłuszeństwo.
Wojna Izraela z Iranem (ta w obecnej odsłonie) rozpoczęła się w nocy z 12 na 13 czerwca br. atakiem armii izraelskiej na trzy irańskie zakłady zajmujące się wzbogacaniem uranu do poziomu 60 proc. czystości. Od razu wyjaśnijmy: nie jest to zabronione umowami międzynarodowymi. Przy okazji zabito sporą część dowództwa irańskiej armii. Premier Izraela Benjamin Netanjahu, pieszczotliwie zwany Bibi, odtrąbił sukces podkreślając, że celem jego rządu nie jest walka z Iranem, lecz z irańskimi instalacjami nuklearnymi. Jego radość była tak wielka, że już dwa dni później oświadczył, że „czas się wziąć za ajatollahów”, czym zaprzeczył swoim słowom o celu ataku.
Radość w Jerozolimie
Z czego cieszył się „Bibi”? Raczej nie z rezultatów tego, co zrobiło jego wojsko, bo idiotą nie jest. Iran ma przynajmniej 27 takich zakładów; o tylu wie Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej (MAEA). Atak dotknął trzy z nich. I prawdopodobnie nie wyrządził istotnych szkód, bowiem zakłady znajdują się głęboko pod ziemią (od 80 m w dół), są pod bazaltowymi górami, a te ich fragmenty, które nie mają takiej naturalnej ochrony, spowite są warstwą żelbetonu grubości 7-8 m. Po atakach MAEA nie odnotowała skażenia, co może oznaczać, że radość Izraelczyków była cokolwiek tajemnicza. Raczej nie cieszyli się też z irańskich rakiet, które spadły na Hajfę, Tel-Awiw i leżące obok miejscowości.Oczywiście Izrael, który „nade wszystko kocha pokój”, z bólem serca odpowiedział ostrzałem Teheranu, a warto wiedzieć, że liczba ludności całej aglomeracji stolicy Iranu przekracza 21 mln. To więcej niż połowa populacji Polski i ponad dwa razy więcej niż liczba mieszkańców Izraela. Coś jednak Netanjahu szczerze radowało... Cały felieton redaktora naczelnego Faktów po Mitach Dariusza Cychola na łamach tygodnika.