Kochani, wybrałam się na cztery dni do Włoch. Uznałam, że przyda mi się trochę odpoczynku po wyborczej kampanii i trochę oderwania od polskiej polityki, która jest coraz trudniejsza do zniesienia. I jak to zwykle w życiu bywa, i jedno, i drugie udało się tylko częściowo.
Pobyt został zaplanowany w Maceracie, uroczym miasteczku położonym zarówno w układzie południkowym, jak i równoleżnikowym mniej więcej w połowie cholewki włoskiego buta. Rzymianie byli tu już w III-II w. p.n.e., więc na każdym kroku czuje się historię. Hotel, w którym zatrzymała się nasza mała, siedmioosobowa grupa, to przystosowany dla turystów dawny Palazzo Corteze, czyli rezydencja miejscowych notabli zbudowana około 1580 r. w centrum miasta i zarazem w jego najwyższym punkcie. Wszędzie lekko się zbiega uroczymi, wąskimi uliczkami. Gorzej z powrotem, zwłaszcza, że temperatura sięga prawie 40 stopni w cieniu. Nie są to warunki do przyjemnego życia, a już na pewno nie do pracy. Toteż wczesnym popołudniem wszystko, łącznie ze sklepami i knajpkami jest zamknięte, a miasteczko wymarłe. Ożywienie zaczyna się pod wieczór. Śpiące miasteczko się budzi, mieszkańcy i turyści wylegają na ulice, zapełniają restauracje i zaczyna się wielkie żarcie.
Dobrze byłoby robić tu przymusowy pobyt decydentom, którzy nie wierzą w ocieplenie klimatu ani w to, że gdy temperatura na Ziemi wzrośnie o kolejne 1-2 stopnie, z Afryki przyjdzie do Europy co najmniej 100 mln uchodźców. Swoją drogą ciekawe, jak by ich kontrolowali narodowcy od Bąkiewicza, którzy teraz – przy bezczynności państwa – pozwalają sobie na bezprawne ekscesy na granicy z Niemcami. Włoski upał przypomniał mi anegdotę o podróżniku opowiadającym, jak na Saharze było nie do wytrzymania, bo aż 50 stopni w cieniu, a na to jeden ze słuchaczy odpowiedział: to po coś pan siedział w cieniu. Jakieś 50 lat temu też byłam na pustyni, ale już nie pamiętam Kara-kum czy Kyzył-kum, za to do dziś pamiętam niemiłosierny upał i piasek wdzierający się do nosa, ust i oczu. Długo nie dało się go skutecznie usunąć, ale było się młodym, żądnym przygód i nie zwracało uwagi na niewygody.
Teraz młodzi mają większe oczekiwania i wymagania od życia, za co odpowiedzialność ponoszą przecież nie oni, ale ich rodzice i dziadkowie, m.in. tzw. bezstresowym wychowaniem i usuwaniem pyłków spod nóg. A skoro sami sobie zgotowali ten los, nie powinni narzekać na młodych, co jest odwieczną, wręcz przysłowiową przywarą seniorów.Niedawno usłyszałam od jakiegoś młodzieńca, chyba z „Ostatniego Pokolenia”, że PRL był nieekologiczny. A przecież wtedy nie było jeszcze plastikowych opakowań, które teraz są plagą, butelki były szklane i zwrotne, bo wielorazowego użytku, ubrania z bawełny, wełny, lnu, jedwabiu, torby na zakupy papierowe lub też z materiału. Wszystko się reperowało i przerabiało, żeby starczyło na dłużej. Była to ekologia w najczystszej postaci, choć samo słowo było nieznane. Dziś też bywa opacznie rozumiana. Szał na elektryczne samochody zupełnie nie uwzględnia tego, że ich produkcja wcale nie jest ekologiczna, a co dopiero przyszłe złomowanie akumulatorów... Cały felieton profesor Joanny Senyszyn na łamach tygodnika.