Przez setki lat w relacjach między narodami gwałty na niewinnych nie były niczym niezwykłym. Aż nauczyliśmy się cenić wartość życia, chronić najsłabszych i rozstrzygać spory tak, by nie powodować dodatkowych cierpień.
Można było się spodziewać, że w miarę cywilizowania się społeczeństw, poszanowania prawa międzynarodowego i postępu technologicznego ta tendencja będzie się tylko umacniać. Okazuje się, że nic z tego.
(…) Najważniejsze oczywiście jest to, że w ogóle usunęliśmy wojnę z dopuszczalnego katalogu działań państw na arenie międzynarodowej. Użycie siły jest możliwe tylko po uzyskaniu autoryzacji Rady Bezpieczeństwa ONZ, jedynego ciała wyposażonego w takie uprawnienie. Mechanizm ten uruchomiono na przykład w 1990 r. w przypadku operacji Pustynna Burza dla przywrócenia niepodległości zajętego przez Irak Kuwejtu albo cztery dekady wcześniej w celu odparcia ataku KRL-D na Koreę Południową. W czasie zimnej wojny i rywalizacji supermocarstw rzadko udawało się uzyskać taki konsens; w 1950 r.ZSRR nie zawetował decyzji, bo bojkotował posiedzenia rady, zaś Michaił Gorbaczow przedkładał współpracę nad konkurowanie.
Jeszcze wcześniej zrozumieliśmy, że nawet działania zbrojne nie muszą być niepotrzebnie i nadmiernie okrutne. Najpierw dostrzegł to szwajcarski bankowiec i społecznik Henri Dunant, poruszony dramatem krwawej bitwy pod Solferino w 1859 r. (ponad 40 tys. ofiar po obu stronach – Francuzów z Piemontczykami oraz Austriaków); doprowadził do powstania Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i przetarł drogę do idei roztoczenia opieki nad rannymi żołnierzami. W kolejnych konwencjach genewskich – z 1864, 1906,1929 i 1949 roku – rozszerzano i doprecyzowywano zakres tej ochrony, objęto nią także cywilów. Powstała cała gałąź prawa międzynarodowego – prawo humanitarne konfliktów zbrojnych. Jeśli już do wojny dochodzi, robimy wszystko, aby nie cierpiały osoby nieuczestniczące bezpośrednio w walkach… Cały tekst na łamach tygodnika.