Natychmiast po wyznaczeniu kandydatów przez dwa najsilniejsze ugrupowania polityczne ostro ruszyła kampania przed wyborami prezydenckimi.
Rafał Trzaskowski i Karol Nawrocki rzucili się w wir spotkań z wyborcami. Tańczą z Kołami Gospodyń Wiejskich, biegają demonstrując tężyznę fizyczną, nie wychodzą ze studiów telewizyjnych. Ich sztaby wyciągają kompromitujące rywali dokumenty. To już nie jest żadna tzw. prekampania, lecz kampania właściwa. Mimo że wybory nie zostały jeszcze zarządzone. Nikt już nawet nie mruga okiem, nie udaje, że chodzi o cokolwiek innego.Warto byłoby odejść od fikcji, jaką stał się przepis Kodeksu Wyborczego, że oficjalne zarządzenie wyborów przez marszałka Sejmu – od którego to momentu prowadzenie tego typu działań staje się w świetle prawa dopuszczalne – powinno nastąpić nie wcześniej niżna 7 miesięcy przed upływem kadencji urzędującej głowy państwa. Na papierze wygląda to nieźle, ale ważny jest termin głosowania, a nie zakończenia kadencji. Dzisiaj kampania może legalnie trwać cztery miesiące. Jak widać, partiom to nie wystarcza. Wszystko, co dzieje się wcześniej, odbywa się poza kontrolą Państwowej Komisji Wyborczej; także jeśli chodzi o względy finansowe. W ramach generalnego porządkowania spraw, po wyborach, na spokojnie, trzeba by wydłużyć okres kampanii do takiego wymiaru, żeby nikomu nieopłacało się go jeszcze bardziej naciągać… Cały artykuł o tym "czym nas będą chcieli kupić kandydaci na p[rezydenta" na łamach tygodnika.