W powietrzu unosi się zapowiedź gruntownej przebudowy polskiej sceny politycznej.
Przez pierwsze półtorej dekady po transformacji 1989 r. nasza polityka obracała się wokół podziału na siły wywodzące się z ancien régime’u, które przyjęły demokratyczne zasady oraz sposoby działania, i obóz Solidarności – w efekcie rozpętanej przez Lecha Wałęsę i braci Kaczyńskich „wojny na górze” rozczłonkowanego na wiele ugrupowań (często kanapowych) od skrajnej prawicy po nowoczesną lewicę. W 2005 r. ten podział został zastąpiony dychotomią Polski „liberalnej” i „solidarnej”, wedle słownictwa Jarosława Kaczyńskiego – choć bardziej adekwatne byłyby terminy „nowoczesna” i „katolicko-tradycjonalistyczna”. Ta druga zbudowana była na fundamencie cynicznej (bo chodziło tylko o wielkość dostępnych zasobów wyborców) empatii wobec warstw słabiej uposażonych. Zaspokojenie ich potrzeb miało charakter prostych transferów, a niedługofalowej, przemyślanej i racjonalnej polityki społecznej. Po odzyskaniu władzy przez środowiska demokratyczne i proeuropejskie ten podział zaczął się zresztą zamazywać, bo w tej materii nowy rząd ochoczo wszedł w buty poprzedników.
Nie tylko z tego powodu narasta poczucie, że trwałość dotychczasowej organizacji sceny politycznej się wyczerpuje. Bierne prawo wyborcze uzyskało wystarczająco wiele roczników młodego pokolenia, by za jakiś czas przeważyć szalę. Trwające od dwóch dekad spory są niezrozumiałe dla osób wychowanych w erze cyfrowej, pozyskujących informacje głównie z portali społecznościowych i oczekujących szybkich rozwiązań nawet trudnych dylematów. Wielkie postaci polityki ostatniego dwudziestolecia (a nawet czterdziestolecia), Kaczyński i Donald Tusk, przestają być autorytetami.
Nie wiadomo, kiedy ten przełom się dokona. Pewne jego symptomy są widoczne, ale kiedy (i czy w ogóle) ten proces nabierze rozpędu, za wcześnie wyrokować. Niestety, wygląda przy tym na to, że wyłoni się z niego gorsza, a nie lepsza odmiana polityki.Zarówno przyszła prawica jak i lewica mogą być mocno populistyczne. Głowę podniosła też hydra, jakiej nie widzieliśmy od 86, czy nawet 91 lat (rozwiązanie ONR): radykalny nacjonalizm.
Trzaskowski vs. Kierwiński
Dużo się mówiło o wyrzuceniu do kosza przez Radę Warszawy przygotowanego przez prezydenta miasta projektu uchwały wprowadzającego zakaz sprzedaży alkoholu w godzinach nocnych. Abstrahując od sensu tej decyzji (argumenty „za” są solidne, ale zawsze ktoś będzie niezadowolony: jak nie restauratorzy, to sklepikarze, jak nie mieszkańcy, to turyści i studenci), dopatrywano się w niej drugiego dna. Radni PO, którzy postawili Rafała Trzaskowskiego pod ścianą, skłonili do wycofania jego przedłożenia i
wymusili kompromis w postaci pilotażu w dwóch dzielnicach, są powiązani nie z szefem miejskiej egzekutywy i wiceprzewodniczącym ich własnej partii, tylko z ministrem spraw wewnętrznych Marcinem Kierwińskim... Cały artykuł Jakuba Jabłońskiego o tym, czy powinniśmy się bać na łamach tygodnika.