Państwo nie chce postrzegać Kościoła jako wielkiego pracodawcy. Ciekawe dlaczego?
W Polsce działa ponad 10 tys. parafii katolickich. W każdej jest nie tylko proboszcz i ewentualnie wikary, ale także organista, kościelny i gosposia. Trzy osoby, które tworzą zaplecze każdej parafii. Gdy pomnożyć te trzy etaty przez 10 tys. probostw, wychodzi ponad 30 tys. osób. A przecież na tym się nie kończy.
Z danych i szacunków organizacji pozarządowych wynika, że ponad drugie tyle osób pracuje w kościelnych szkołach, przedszkolach, domach opieki, ośrodkach wychowawczych, jadłodajniach, schroniskach, hospicjach i poradniach rodzinnych. Szkoły katolickie zatrudniają nauczycieli, psychologów, sekretarki i konserwatorów. Ośrodki prowadzone przez zakony i parafie – pielęgniarki, opiekunki, rehabilitantów, kierowców. To dziesiątki tysięcy świeckich pracowników, których istnienie w strukturze Kościoła często umyka uwadze opinii publicznej. Kościół katolicki to jeden z największych, choć oficjalnie nie sklasyfikowanych, pracodawców w kraju.
Pan tu nie pracuje
Choć właściwie, czy na pewno pracodawców? Bo Kościół tak tego nie postrzega nawet wobec swoich księży. Dowodzi tego przypadek sprzed kilku lat, gdy wikariusz, znany w dokumentach procesowych jako ksiądz Krzysztof, pozwał do sądu swojego biskupa ordynariusza Andrzeja F. Dziubę. Zażądał 70 tysięcy zł zadośćuczynienia, kwoty, która miała pokryć koszty leczenia po poważnym wypadku samochodowym. Historia zaczęła się kiedy wikariusz pełniący posługę w pewnej parafii w powiecie sochaczewskim jechał samochodem do proboszcza i doszło do wypadku. Po opuszczeniu szpitala klecha spytał ZUS, jakie przysługują mu świadczenia. Usłyszał odpowiedź, że należy zgłosić zdarzenie do przełożonych i sporządzić kartę wypadku... Cały artykuł Stefana Płonickiego o "pracodawcy, którego tak naprawdę nie ma" na łamach tygodnika.