Jak co roku przez Warszawę przeszedł nacjonalistyczno-faszyzujący Marsz Niepodległości. Tym razem była to jednak nie manifestacja otoczonych politycznym kordonem sanitarnym frustratów, lecz pochód po władzę.
I znów przypomniało mi się powiedzonko Leszka Millera, że partia, która idzie po władzę,„ładnie pachnie”, przyciąga zwolenników, pozytywna energia wibruje, w powietrzu czuć woń zwycięstwa. Tak licznego Marszu Niepodległości w historii nie było. Co jeszcze bardziej znaczące, miejsce młodych mężczyzn w kominiarkach, z kastetami w kieszeniach i kostką brukową w dłoni zajęli młodzi panowie w eleganckich płaszczach, z uśmiechem na twarzy, ewidentnie bez zamiaru wywołania zadymy. Choć część z nich mogła należeć do wspomnianej grupy... Nawet nienawistnych krzyków i obrazoburczych banerów było mniej. Nie mogło być inaczej: na czele pochodu, w tłumie z innymi, w sportowej kurtce, machając szturmówką, kroczył jeden z nich Karol Nawrocki, ale już urzędowo, jako głowa polskiego państwa. Był zrelaksowany po serii bogoojczyźnianych mów, jakie wygłaszał od samego rana. W ich trakcie nie omieszkał wszakże zapewnić, że jako prezydent „nigdy nie pozwoli, abyśmy znów stali się pawiem i papugą narodów, bezwolnie powtarzającą to, co przychodzi z Zachodu”, że jesteśmy świadkami presji ze strony obcych nam ideologii –„protez wartości chrześcijańskich” i że Polacy nie chcą „politycznych, partyjnych szopek i teatrów”.
Marsz szedł pod hasłem „Jeden naród, silna Polska”, bliźniaczo podobnym do tego ukutego po 1933 r. Ostatni element triady zawsze można będzie dopisać... Cały artykuł Jakuba Jabłońskiego o "szarpaniu w swoją stronę prawicowo-nacjonalistycznego elektoratu" na łamach tygodnika.