Jesteśmy już na ostatniej prostej kampanii. Rzadko zdarza się, by w ciągu dwóch tygodni przed wyborami miało miejsce coś niespodziewanego, co radykalnie zmienia ich wynik.
Jest dość prawdopodobne (co dokładnie wpłynęło na decyzje głosujących, nie dowiemy się już nigdy), że taką rolę odegrała w 2007 r. słynna konferencja posłanki Beaty Sawickiej, wobec której CBA Mariusza Kamińskiego, Macieja Wąsika i agenta „Tomka”sprokurowało jedną z głośniejszych prowokacji politycznych III RP. Cztery dni po niej Prawo i Sprawiedliwość straciło władzę, choć w momencie skracania kadencji Jarosław Kaczyński był pewien spektakularnej wygranej. Zdziwiłbym się, gdyby dzisiejsza opozycja nie trzymała czegoś podobnego w zanadrzu. Rządzące PiS narobiło takiego bałaganu, wykazało się tak wielką niekompetencją w rządzeniu, wykreowało tyle afer i skandali, że szukając okazji do zadania decydującego ciosu można w tym wszystkim przebierać jak w ulęgałkach.
Podobnie było też w 2015 r., gdy dobry występ wówczas szerzej nieznanego Adriana Zandberga w debacie telewizyjnej zachęcił część wyborców do przerzucenia głosów ze Zjednoczonej Lewicy (SLD plus Twój Ruch Janusza Palikota) na partię Razem, przez co żaden z tych komitetów nie przekroczył progu, a władza wpadła w ręce narodowo-katolickich populistów.
Zazwyczaj jednak zmiany postaw społecznych wymagają czasu. Sondaże wciąż wskazują kilkuprocentową przewagę PiS nad Koalicją Obywatelską, ale w sumie oba obozy – twardej prawicy oraz Europejczyków i demokratów – idą łeb w łeb. To raczej rozważania teoretyczne, bo wzrost poparcia dla ugrupowań rządzących jest skorelowany zesłabnięciem Konfederacji; nawet gdyby te dwa komitety uzyskały łącznie liczbę mandatów wystarczającą do sformowania rządu, to raczej środowisko Bosaka i Mentzena na taką współpracę nie pójdzie. Efektem byłyby chyba chaos i niestabilność.
Jest też możliwe, że badania socjologiczne nie wyłapują zjawisk dziejących się podskórnie… Cały artykuł na łamach tygodnika.