100 lat temu lewica wiedziała, jak szybko i tanio budować osiedla dla robotników.
Zafiksowaliśmy się, że budownictwo wielorodzinne musi być albo całkiem prywatne, czyli deweloperskie, albo samorządowe, czyli komunalne. Za wspomaganiem tego pierwszego są zarabiające na tym banki, zaś za publicznymi mieszkaniami na wynajem opowiada się reszta. O patologiach finansowania kredytów mieszkaniowych, na czym zyskują tylko banki i deweloperka, wszyscy wiedzą. Tak samo jak o przekrętach związanych zbudowaniem przez miasta i gminy, gdzie pieniądze rozchodzą się wśród pośredników oraz zaprzyjaźnionych z lokalną władzą przedsiębiorstw budowlanych. Wychodzi zatem, że mamy wybór między dżumą a czarną ospą. Zapomnieliśmy, że jest coś takiego, co jeszcze 100 lat temu było oczkiem w głowie lewicy, a o czym ani Biedroń, ani Czarzasty nawet się nie zająknęli, czyli spółdzielczość mieszkaniowa.
Beton spółdzielczo-prywatny
Tyle że prawdziwa, a nie taka, jaka pozostała po PRL. W Polsce działa 3,5 tys. spółdzielni mieszkaniowych. Zarządzają około 3,5 mln mieszkań, w których żyje ponad 10 mln osób.Zarządzają też tysiącami lokali wynajmowanych po cenach rynkowych. Cała kasa z tego wynajmu płynie na konta spółdzielni. Dzięki tym przychodom, w wielu spółdzielniach kwoty czynszu za mieszkania są niższe. Lokale użytkowe należące do spółdzielni to prawdziwy kapitał, ale obok nich są jeszcze tereny do spółdzielni należące. Tereny osiedlowe, na których zgodnie z obowiązującym prawem budowlanym można zagęścić zabudowę poprzez wstawienie plomb. W spółdzielczości mieszkaniowej tkwi więc spory potencjał biznesowy. To, co przeszkadza zarządom spółdzielni czuć się królami życia, to konieczność użerania się ze spółdzielcami, malowania klatek, wymiany rur, łatania dachów i pilnowanie, żeby budynek się nie zawalił... Cały artykuł o budowaniu/niebudowaniu na łamach tygodnika.