Niedługo skończę 30 lat. Mam wyższe wykształcenie i dobrą pracę. Radzę sobie. Na pozór. Odkąd pamiętam, towarzyszy mi smutek. Mam wrażenie, że nigdy nie byłam szczęśliwa.
Smutna od urodzenia
Już jako dziecko (12 lat przyp. red.) byłam konsultowana psychiatrycznie w kierunku depresji. Myślę, że głównym powodem mojego smutku była sytuacja rodzinna. Nie wiem dlaczego nikt nie zwrócił wtedy uwagi na przyczynę moich problemów, skupiano się jedynie na konsekwencji – depresji. Przesłuchiwana przez psychologa (tak wtedy to odbierałam), nie przyznawałam się do źródła mojego cierpienia. Alkohol stanowił wyzwalacz, a mój ojciec źródło mojego bólu psychicznego i fizycznego. Cała rodzina utrzymywała fasadę „normalności”, a ja musiałam dochować tajemnicy.
Jako dziecko czułam się niekochana i mało ważna. Stany depresyjne nie skończyły się do dziś; leczę się psychiatrycznie. Myśli samobójcze nie są już tak częste, ale bywają.Dopiero będąc na terapii zrozumiałam, że to nie moja wina. Nie odpowiadam ani za alkoholizm ojca ani brak miłości w domu. Dotarło też do mnie, że ksiądz B. nie był moim przyjacielem.
Przyjaciel ksiądz
Kościół był dla mnie ważnym miejscem – odskocznią od problemów rodzinnych. Azyl odnalazłam w chórze kościelnym. Do dziś nie rozumiem, dlaczego wybór padł właśnie na kościół… Mieszkaliśmy w dużym mieście. Mogłam wybrać wiele innych miejsc. Wybrałam najgorsze, chociaż wtedy myślałam, że najlepsze… Cały tekst na łamach tygodnika.