Aż do 1946 r. legalne uzyskanie rozwodu w Polsce przez katolików było prawie niemożliwe, a przynajmniej bardzo trudne. Poza oczywiście kościelnym unieważnieniem małżeństwa, tak wtedy, jak i dzisiaj kosztownym i wymagającym zabiegów. W okresie międzywojennym były co prawda zaawansowane plany zalegalizowania rozwodów, ale skutecznie torpedowali je kościelni hierarchowie.
II Rzeczypospolita charakteryzowała się prawnym chaosem, odziedziczonym po okresie niewoli. Na terenach dawnych zaborów obowiązywały różne przepisy. Podobnie było z prawem małżeńskim, regulowanym w międzywojniu przez pięć (!) różnych aktów prawnych, odnoszących się do różnych części kraju. Najbardziej liberalne i świeckie prawo obowiązywało w dawnym zaborze pruskim, gdzie rozwód cywilny był dopuszczalny. Ale już w zaborze rosyjskim instytucja małżeństwa była całkowicie podporządkowana kościołom. Podobnie było w zaborze austriackim (chociaż tu teoretycznie pewne kwestie
małżeńskie podlegały prawu cywilnemu, z wyłączeniem jednak rozwodów). Na jego terenach legalny rozwód prawie nie wchodził w grę.
W przypadku katolików z dawnej Galicji i kongresówki, oficjalne uzyskanie rozwodu było więc właściwie niemożliwe. Ponieważ jednak pomysłowość ludzka nie zna granic, wymyślano różne sposoby na ominięcie zakazów. Były zwykle jednak kosztowne i często wymagały zmiany miejsca zamieszkania. Pół biedy, gdy oboje małżonkowie byli równie zdeterminowani, by zakończyć związek. Wtedy często jednym ze sposobów było przeniesienie się na teren dawnego zaboru pruskiego, a więc np. na Pomorze, do Wielkopolski lub na Śląsk. Prawo dopuszczało tam rozwód cywilny, ale dopiero po roku mieszkania na tym terenie. Inną możliwością było przejście obojga małżonków na wyznanie dopuszczające rozwód i wówczas sformalizowanie rozstania... Cały tekst na łamach tygodnika.