Za wszystkimi górami, za wszystkimi rzekami i lasami żyło sobie lewactwo i po lewacku myślało, że tam gdzie nie żyje, nie ma życia.
Lewactwo jako zjawisko jest fajne, a obcowanie z nim przypomina walenie gorzały z kimś bardzo rozrywkowym. Gorzej, kiedy uświadamiasz sobie, że twój wesoły kompan od kieliszka stał się alkoholikiem, a swoją chorobę próbuje ukryć za coraz bardziej szalonymi pomysłami. Tworzy wokół nich swój świat wartości, ale kiedy próbujesz to co robi nazwać ideologią, oburza się, zarzucając ci niezrozumienie. Jest to proces nieodwracalny i przypomina zgorzkniałego starego pedała, który nie rozumie, jak się nim stał, skoro wcześniej był młodym i sympatycznym gejem, czystego moralnie wojownika o prawa czarnych, który zamienił się w starego roszczeniowego murzyna, albo podstarzałą prostytutkę, która nie chce, by po imieniu nazywać to, na czym się dorobiła i domaga się, by nazywać ją z angielskiego sex workerką, bo to wydaje jej się bardziej eleganckie niż polskie określenie „pracownica seksualna”… Cały felieton na łamach tygodnika.