Nic już nie jest takie, jak 85 dni temu.
Od zakończenia kongresu wiedeńskiego zręby międzynarodowego ładu politycznego ulegają przebudowie mniej więcej co 40-50 lat („koncert mocarstw” faktycznie rozpadł się przed wojną prusko-francuską 1870-71 r., ustępując miejsca polityce nagiej siły). Pozakończeniu zimnej wojny przez 35 lat żyliśmy w świecie jednobiegunowym, nad którym parasol rozpostarły samodzielnie Stany Zjednoczone. Przynajmniej od dekady dochodziły jednak sygnały, że zaczyna im brakować sił i chęci do pełnienia tej roli. W tym czasie rosła potęga gospodarcza i polityczna Chin, a aspiracje do współdecydowania zaczęli zgłaszać inni kandydaci, np. Indie, Brazylia, Turcja, kraje Zatoki Perskiej. Imperialnej przeszłości niewyrzekła się Rosja, choć w odróżnieniu od innych chętnych brakuje jej do tego argumentów ekonomicznych (natomiast ma dużo głowic nuklearnych).
Reasumując, od pewnego czasu zanosiło się na gruntowne przetasowanie. Mało kto się jednak spodziewał, że dojdzie do niego w ciągu kilkudziesięciu dni (!) i że sprawy obiorą zupełnie nieoczekiwany kierunek. Czterdziesty siódmy prezydent USA wprowadził świat w stan rozedrgania. Po 5 listopada ubiegłego roku, a szczególnie po inauguracji 20 stycznia br. okazało się, że wszystko, co zapowiadał, zamierza zrealizować – i jeszcze dużo więcej.Od tego czasu nic, co wydawało nam się pewne i nienaruszalne, już takie nie jest.Wydarzenia następują w tak szalonym tempie, że trudno za nimi nadążyć. Nic dziwnego, że nie możemy wyjść ze zdumienia, że narastają obawy, lęki i złe przeczucia… Pierwsza część artykułu Jakuba Jabłońskiego - z niezwykłym zakończeniem - na łamach tygodnika.