Niebezpiecznie zbliżamy się do krawędzi, za którą rozpoczyna się nieuchronne – choć być może niezauważalne i trwające długie lata – ześlizgiwanie się w stronę „pięknej katastrofy”.
Nawiązanie do słynnych słów Aleksego Zorby jest tu na miejscu, gdyż to Grecja powinna być ostrzeżeniem przed skutkami beztroskiej, populistycznej polityki. Przez dobrych kilkadziesiąt lat, właściwie od upadku rządów czarnych pułkowników w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, zmieniającym się rządom prawicy i lewicy udawało się zadłużać kraj i pompować wydatki socjalne tak, iż obywatele byli zadowoleni, a świat zewnętrzny nie dostrzegał problemu. Ten nastrój utrzymał się po wejściu do Unii Europejskiej, a później do strefy euro. Balon pękł dopiero na przełomie roku 2009 i 2010. Hellada znalazła się na skraju bankructwa, a jej ratowanie kosztowało państwa Unii Europejskiej oraz Międzynarodowy Fundusz Walutowy 290 miliardów euro. Ostatnie pożyczki Grecy spłacą… w 2070 r.
Oczywiście to nie ma prawa się powtórzyć. Wyciągając wnioski z tego przypadku, zreformowała się i Unia, i strefa euro. Niemożliwe jest na przykład oszukiwanie na udostępnianych instytucjom UE danych; przynajmniej taką mamy nadzieję, bo wiadomo, że nasz rząd chętnie by to i owo poukrywał i zamącił – liczymy jednak na skrupulatność brukselskich urzędników i rygoryzm wprowadzonych procedur. Nic jednak nie uchroni nas przed prostym mechanizmem licytacji rywalizujących sił politycznych na przedwyborcze podarki. Na początku ich otrzymywanie jest dla elektoratu przyjemne, jeśli jednak wpadnie się w śmiercionośną spiralę – konsekwencje mogą być niezmiernie bolesne. Grecja przez 12 lat znajdowała się pod drobiazgową kontrolą instytucji zewnętrznych, a jej obywatele doznali ostrego zaciskania nadmiernie popuszczonego pasa… Cały artykuł na lamach tygodnika.