Problem z ambasadorem Izraela w Polsce, Jakowem Liwne, wynika nie tylko z tego, że jest miernym dyplomatą, bo nie on jeden, ale z jego niechęci do Polski i Polaków.
W dyplomacji jest niepisana, ale zazwyczaj przestrzegana zasada, że dyplomata, a już zwłaszcza wysokiego szczebla, powinien choć trochę lubić kraj, w którym urzęduje. To bardzo ważne ze względu na psychologiczną regułę wzajemności: lubimy tych, którzy nas lubią. Ambasador Liwne tego podstawowego warunku nie spełnia. Trudno ocenić, czy wynika to z jego rosyjskiego pochodzenia (jest synem oficera Armii Czerwonej), wychowania i poglądów (w rosyjskich mediach chwalił się, że patrzy na historię II wojny światowej „podobnie jak Władimir Putin"), czy może z kilkuletniej pracy w Federacji Rosyjskiej, gdzie najpierw jako attaché prasowy (1994-1997), a w latach 2019–2020 jako chargé d'affaires wielokrotnie demonstrował, że zależy mu na budowie dobrych relacji izraelsko-rosyjskich.
W wielu kręgach jego skierowanie do Warszawy w 2022 r. uznano za decyzję – delikatnie mówiąc– niefortunną, co nie znaczy, że przypadkową czy omyłkową. Przeciwnie. Liwne jest gorliwym wykonawcą polityki Izraela. Jego butna, skandaliczna reakcja na krytykę przez polskich polityków rakietowego ataku na oznakowany konwój z pomocą humanitarną i zabicie siedmiorga wolontariuszy World Central Kitchen, w tym Polaka Damiana Sobola („antysemici zawsze pozostaną antysemitami, a Izrael pozostanie demokratycznym Państwem Żydowskim, które walczy o swoje prawo do istnienia. Również dla dobra całego świata zachodniego”) pokazuje, żenie nadaje się do prowadzenia izraelsko-polskiego dialogu. Jeśli Izrael go nie odwołuje, należy uznać, że nie był to prywatny wybryk dyplomaty, ale zachowanie uzgodnione, a przynajmniej aprobowane przez rząd Benjamina Netanjahu… Cały felieton na łamach tygodnika.