Wstrzymywanie europejskich pieniędzy pokazuje, że wychodzenie Polski z Unii wkracza w nową fazę.
Do tej pory to rząd Prawa i Sprawiedliwości nadawał ton i tempo temu procesowi, a instytucje UE oraz inne państwa członkowskie głównie tylko obserwowały, raczej biernie, jego manewry. Próby powstrzymania Morawieckiego i Kaczyńskiego były wpierw nader ostrożne. To nawet zrozumiałe, bo Unia jest zbudowana na zasadzie dobrowolności i wspólnym poszanowaniu tych samych reguł i wartości. Im bardziej jednak obecne polskie władze brnęły w tę uliczkę (jakby nie zdając sobie sprawy, że w pewnym miejscu stanie się ona jednokierunkowa), tym bardziej poszerzało się instrumentarium w rękach demokratycznej Europy, pozwalające jej realnie zareagować. Skoro martwy okazał się, dzięki poparciu polskich populistów przez węgierskich, artykuł 7. Traktatu o Unii Europejskiej, niepostrzeżenie utworzono nowe środki nacisku – służące jednocześnie ochronie interesów Wspólnoty. Warszawa i Budapeszt stały się w pewnym sensie odseparowane od reszty, otoczone niewidzialnym kordonem sanitarnym.
Bez wątpienia momentem kluczowym był wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej – tańczącego, jak wiadomo, jak zagra Jarosław Kaczyński – w którym faktycznie przyznał samemu sobie kompetencję określania, które przepisy prawa UE będą Polskę obowiązywać, a które nie. Niektórzy prawnicy twierdzą, że w sumie można by to uznać za formę notyfikacji zamiaru opuszczenia UE. Na razie w Brukseli nie zostały podjęte kroki przyspieszające rozwód, ale wydaje się, że nikt już nie zamierza nadstawiać drugiego policzka… Cały tekst na łamach tygodnika.