Efekciarstwo i krzykactwo obozu rządzącego w związku z Krajowym Planem Odbudowy mają nogi krótkie jak kłamstwo.
W ostatnich dwóch tygodniach nazwisko Ursuli von der Leyen padało w polskich mediach częściej niż jakiekolwiek inne – może z wyjątkiem Władimira Putina i Wołodymyra Zełenskiego; daleko w tyle został na przykład Joe Biden. Jakikolwiek krok do przodu w stronę zatwierdzenia złożonego przez polski rząd Krajowego Planu Odbudowy (KPO),wykazu wydatków z unijnego funduszu „NextGenerationEU” mającego pchnąć europejską gospodarkę w stronę nowoczesności był oczekiwany jak coś w rodzaju fetysza. Na przewodniczącą Komisji Europejskiej patrzono jak na cudotwórcę.
Procedury kontra woluntaryzm
Tymczasem klucze do załatwienia tej sprawy od zawsze leżały nie w Brukseli, lecz w Warszawie. Konkretnie – gdzieś na odcinku ledwie pięciuset dużych kroków dzielących gabinet Zbigniewa Ziobry w Ministerstwie Sprawiedliwości od Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, gdzie urzędują Mateusz Morawiecki i Jarosław Kaczyński (choć od dawna brak jakichkolwiek śladów rządowej aktywności szefa PiS).Już na samym początku postępowania w tej kwestii Komisja Europejska położyła na stół jasno sprecyzowane warunki. Zgodnie z ustalonym sposobem działania – i nie ma tu mowy o jakimkolwiek widzimisię – wynikały one z rekomendacji sformułowanych pod adresem władz w Warszawie w ramach tzw. semestru europejskiego. To mechanizm koordynacji polityki makroekonomicznej i społecznej wszystkich członków UE, powstały w efekcie kryzysu lat 2008-2010. Okazało się wówczas, że niezbędna jest synchronizacja polityki na obszarze całej Wspólnoty. Na początku chodziło o zarządzanie gospodarcze, ale z czasem zaczęto odnosić się także do innych dziedzin. Ostatnie zalecenia wobec Polski, z 2020 r., obejmowały m.in. „poprawę klimatu inwestycyjnego, w szczególności przez ochronę niezależności sądów”… Cały tekst na łamach tygodnika.