Politycy muszą nauczyć się, jak opowiadać o nadciągającym kryzysie.
Kiedyś w polityce chodziło o podejmowanie najlepszych decyzji. Zanim uruchomiło się jakieś działanie, trzeba było, oczywiście możliwie trafnie, zdiagnozować sytuację –dostrzec zagrożenia, zdefiniować szanse. W systemie demokratycznym partie zabiegały o poparcie wyborców dla swoich koncepcji i propozycji. W reżimach autorytarnych rozstrzygnięcia zapadały w zaciszu gabinetów, przygotowywane przez anonimowych ekspertów i ogłaszane przez władców.
Dzisiaj, w czasach postpolityki, wszystko co ważne przeniosło się do niewymiernej sfery emocji, sondaży i PR-u. Nie chodzi o to, czy aktywność władzy przyniesie obywatelom korzyści, poprawi ich komfort życia, pozwoli pomnożyć bogactwo, uchroni przednie szczęściem; liczy się to, czy dzięki niej rządzący będą dłużej dzierżyć kierownicę, czy też konkurenci szybciej przejmą ją w swoje ręce.
Traci to jednak znaczenie, gdy mija stan politycznej nirwany i trzeba skonfrontować się z prawdziwymi problemami. Właśnie mamy z tym do czynienia. Skończyła się (i tak trwająca niespotykanie długo) światowa koniunktura, pozwalająca Prawu i Sprawiedliwości hojnie rozdawać pieniądze odprowadzone wcześniej do kasy państwa przez przedsiębiorstwa i podatników oraz – co gorsza – pożyczone przez rząd. Za granicą trwa wojna. Od miesięcy utrzymuje się wysoka inflacja, jakiej nie zaznaliśmy od ćwierćwiecza. Nie jesteśmy pewni, czy uda nam się zimą ogrzać domy i mieszkania: opał jest nieprzyzwoicie drogi, a poza tym może go zwyczajnie zabraknąć. Z tychże powodów nie wiadomo, czy przypadkiem nie będziemy musieli godzić się z przerwami w dostawach prądu, blackoutami. Niejedna firma zbankrutuje, a pracownicy pójdą na zasiłek. Bezrobocie co prawda nam nie grozi, bo i tak mamy trwały niedobór siły roboczej, ale niezadowolenie będzie rosnąć… Cały tekst na łamach tygodnika.