Demokratyczne i proeuropejskie partie, skoro nie mogą dogadać się co do wspólnego startu w wyborach, powinny zacząć w spójny sposób mówić o najważniejszych sprawach.
Za przyczyną dwóch sondaży – nazwanego „obywatelskim”, bo sfinansowanego z datków i zamówionego przez jedną z fundacji, oraz przeprowadzonego dla portalu OKO.press i radia TOK.FM – wróciła sprawa jednej listy opozycji. Z badania wynika bowiem, że demokraci przejmą władzę jedynie w sytuacji połączenia sił. W przeciwnym razie nadal rządzić będzie Kaczyński. Tyle że już nie samodzielnie, lecz w koalicji z nacjonalistyczno-antysystemowo-ultraliberalną Konfederacją, która gwałtownie urosła w siłę. Biedna Rzeczpospolita, jeśli miałoby się to ziścić!
Ten wniosek nie zaskakuje. Jest oczywisty dla każdego, kto rozumie politykę i wie, jak działa system D’Hondta. Lansowana przez dwóch partyjnych szefów, którzy łamią opozycyjne przymierze (Kosiniaka-Kamysza i Hołownię), teza o odstraszeniu pokaźnych grup elektoratu i pogorszeniu wyniku w przypadku jednej listy jest pozbawiona podstaw, logiki i sensu. Negują ją nie tylko badania socjologów Sadury i Sierakowskiego (zgodnie z którymi sympatycy wszystkich stronnictw woleliby utworzenie jednego komitetu), ale i drugi ze wspomnianych sondaży. Na pytanie o preferencje wyborcze w odniesieniu do Senatu, 44 proc. respondentów udzieliło poparcia zapowiedzianemu wspólnemu projektowi czterech ugrupowań; PiS zaś mogłoby liczyć na 34 proc… Cały tekst na łamach tygodnika.