Polacy, kryzys się kończy, lecz wciąż strzeżcie się agentów.
Po standardowym początku dnia – pobudka, prysznic, spacer z kotem, śniadanie, do laptopa – nastąpił nieoczekiwany ciąg dalszy: bezsilne wpatrywanie się w znak zachęty. W głowie, zamiast zgrabnej frazy, nastąpiła pustka. Po 30 minutach impotencji intelektualnej postanowiłem, że zrobię 30 pompek. Po trzech padłem na pysk. Leżę jak zwierzę.Rozmyślam. W południe już wiem: albo się przebranżowię, albo zostanę klientem opieki społecznej. O trzynastej mam pewność: zostanę agentem ubezpieczeniowym.
Zęby na wolności
Motywy decyzji: work life balance, czyli możliwość zachowania równowagi pomiędzy pracą a życiem prywatnym, czytaj: wstaję po południu, czytam gazety, dzwonię do znajomych i biznes się kręci. A do tego, jak zapewnia jedno z towarzystw ubezpieczeniowych,„nieograniczone zarobki, stały rozwój i kontakty z ludźmi”.
Podczas rozmowy kwalifikacyjnej mój entuzjazm słabnie: dowiaduję się, że agent ubezpieczeniowy to zawód regulowany, żeby go uprawiać muszę przejść szkolenie, zdać egzamin, uzyskać licencję i wpis do rejestru prowadzonego przez Komisję Nadzoru Finansowego, a na koniec zaliczyć certyfikację wewnętrzną, organizowaną przez rekrutujący mnie zakład ubezpieczeń.
– Czasy, że agenci sprzedawali polisy po godzinnym szkoleniu w dusznej sali, przeszły do historii – tłumaczy rekruter.
– A jak u ciebie karalnością? – pyta, zerkając na mój tatuaż na lewym przedramieniu.
Przedstawia serce, ulubiony organ recydywistów.
– No, byłem karany. Jedenaście razy – przyznaję.
– Jedenaście?!
– Jedenaście. Wszystkie wyroki za alimenty. Nie płaciłem, uparła się, żeby mi dokopać, bo to zła kobieta była – żartuję.
– Za alimenty to spoko – uspokaja rekruter... Cały artykuł na łamach tygodnika.