A więc znów udajemy się do lokali wyborczych.
To najmniej lubiane przez Polaków głosowanie, choć dotyczy najbliższych im, konkretnych spraw. Najwyraźniej bardziej pasjonujemy się wielką polityką, nieustannie zresztą na nią psiocząc niż szczegółami codziennego życia: stanem dróg, ścieżkami rowerowymi, transportem publicznym, tworzeniem parków i wycinką drzew. Ale też poziomem szkoły, do której chodzi nasze dziecko, jakością opieki w przychodni i powiatowym szpitalu, planami zagospodarowania przestrzennego, od których zależy czy w sąsiedztwie wybudują nam fabrykę, osiedle mieszkaniowe, czy też pozostawią teren rekreacyjny.
Frekwencja w wyborach lokalnych zawsze jest grubo niższa od tej przy elekcji parlamentu lub prezydenta. Do tej pory tylko raz, pięć i pół roku temu w pierwszej turze, przekroczyła połowę uprawnionych. Zazwyczaj oscylowała w okolicach 45 proc., ale np. w 1994 r. nie dociągnęła do 34. Na „pocieszenie” można odnotować, że jeszcze niższa tradycyjnie jest w wyborach do Parlamentu Europejskiego (lekko powyżej… 20 proc.), chociaż według sondaży cenimy go wyżej niż rodzimy Sejm i Senat. Trudno ogarnąć zawiłe ścieżki, którymi podążają myśli obywateli w kwestii chęci uczestniczenia w takich aktach. Powstało już na ten temat sporo poważnych prac naukowych… Cały artykuł na łamach tygodnika.