W języku dziś rządzących zlikwidować, znaczy dać wolną rękę i ponad 100 mln zł więcej.
W czasie kampanii przed wyborami 2023 r. gdzieś w tle pojawiał się temat pamięci. A z nim IPN, na czele z – nikogo szczególnie wówczas nieinteresującym – Karolem Nawrockim. „Jeżeli chodzi o CBA, jeżeli chodzi o IPN, uważam, że te instytucje powinny być zlikwidowane” – twierdził z kamienną twarzą Włodzimierz Czarzasty. I dodawał: „Ja bym likwidował”.
Wyrok
Była to wypowiedź lidera jednej z partii dziś współrządzących. I – co ważniejsze – nikt z koalicjantów nie uznał za stosowne się od niej odciąć.
Donald Tusk o IPN mówił niewiele. Gdy pytano go o kwestie rozliczeń, odpowiadał:„Ludzie chcą rozliczenia PiS. Ale to nie jest zemsta – prawo po prostu ma być stosowane”.Nie mówił – „zlikwidujemy IPN”. Ale też nie mówił – „bronimy IPN”. Przez całą kampanię trzymał się swojego modernizacyjnego tonu; zamiast rozprawiać o pamięci, mówił o gospodarce, o in vitro, o nowym ładzie. IPN w tym obrazie był cichym cieniem PRL –obecnym, lecz niewygodnym.
PSL próbowało balansować. Tam, gdzie Lewica widziała patologię do zaorania, ludowcy chcieli „odpartyjnienia”. Ktoś nawet mruknął, że „IPN robi dużo dobrego, tylko trzeba go ucywilizować”. W kampanii nie mówiono wprost: zamkniemy IPN. Ale po cichu – choć wystarczająco głośno, by trafiło do dziennikarzy – koalicyjni analitycy rozważali „reformę pionu śledczego”, „łączenie instytucji” i „weryfikację kompetencji”. Wszystko po to, żeby nie użyć słowa – likwidacja... Cały artykuł Stefana Płonickiego o "czymś co jest, ale i bez niego kraj by się nie zawalił" na łamach tygodnika.