Zauważyliście pewnie, że coraz częściej dostrzegam, iż jestem reprezentantem wymierającego gatunku. Zaskakiwanym przemianami kulturowymi, zdumionym aktywnością młodszych społecznych gryzoni.
Ale nie czekam jedynie, aby kitę odwalić. Bo gady są długowieczne. Zatem jeszcze nieraz zaskoczą mnie i znów coś dla Was napiszę.
Napiszę, bo zostałem wychowany w kulturze „zapierdolu” i większość życia swego spędziłem na zapierdalaniu. Choć zwykle starałem się robić jedynie to, co lubię. A polecał to już Konfucjusz. Obiecując, że wtedy nie będę musiał ciężko „pracować”. Ta myśl konfucjańska jest szczególne ważna w Azji. Wędrując tam zaskakiwani byliśmy widokiem ludzi pracujących we wszystkie dni tygodnia. Nierzadko od rana do wieczora. Tam czas pracy wyczerpywał im większość czasu życia. Pojęcie „czasu wolnego od pracy” bywało niezrozumiałe.
W naszej europejskiej kulturze pracy zawsze były dni od niej wolne. Niedziele, szabasy.
Pamiętam pierwsze, wprowadzane stopniowo w ubiegłym wieku, „wolne soboty”. Dziś całkiem poważnie debatuje się o skróceniu tygodnia pracy do wymiaru czterech dni. I apeluje o zerwanie z „kulturą zapierdolu” w pracy.
Kulturą bliską mi od dzieciństwa. Urodziłem się w piekarni, którą prowadzili moi rodzice.
Byli jej właścicielami i robotnikami tam zatrudnionymi. Byli sobie szefami, nakazywali sobie pracować dłużej niż ośmiogodzinny czas pracy. Sami wyzyskiwali siebie, redukowali sobie czas urlopów, sami zawłaszczali sobie „wartość dodatkową”. Dziś w liberalnych mediach zwaną, wartością dodaną, aby wymazać jej marksowski rodowód... Cały felieton na łamach tygodnika.