Zanim Jarosław Kaczyński wróci z wakacji i na nowo wznieci polityczną wojnę domową, zajrzyjmy na fronty ukraińskie.
Nastał wrzesień, a wraz z nim rozpoczął się nowy, szczególnie ważny dla przyszłości Polski, sezon polityczny.
Wydawało się, że w tym roku politycy nie dadzą nam od nich odpocząć nawet w wakacyjne miesiące. Z początkiem lata zorganizowali swoje partyjne konwencje i ruszyli w Polskę, by przypadkowo spotkanych przechodniów (opozycja) lub starannie wyselekcjonowanych działaczy i zwolenników (Prawo i Sprawiedliwość) przekonywać do swoich racji. Na szczęście szybko się tym zmęczył Jarosław Kaczyński. A może zorientował się – po nieprzyjaznych okrzykach tłumów gromadzących się przed szczelnie zamkniętymi salami, w których spotkania organizowała jego partia – że naród nie żywi bezgranicznej wdzięczności wobec swoich wybrańców? W każdym razie znikł z horyzontu, a wyścig po naszą sympatię stracił impet.
Małe wielkie troski
Zresztą głowę w tym czasie mieliśmy zaprzątniętą ważniejszymi troskami: o wyraźnie mniejszą liczbę i gorszą jakość towarów, które możemy kupić za te same kwoty; o topniejące oszczędności i rosnące raty kredytów; o rachunki za prąd i gaz; o to, czyi czym uda nam się zimą ogrzać domy i mieszkania. Uspokoiły się emocje targające nami w związku z toczącą się tuż za granicą wojną, ale podskórny niepokój o bezpieczeństwo się utrzymuje. Pieniędzy z Brukseli – na realizację KPO albo na cokolwiek innego – jak nie było, tak nie ma. Wzrosła i opadła fala zachorowań na COVID-19, ale kto wie, czy nie wróci jesienią? Umarła nam Odra, czemu rząd nie tylko nie zapobiegł, ale w ogóle tego nie dostrzegł. Państwowe kolosy chemiczne zaprzestały produkcji nawozów oraz innych komponentów niezbędnych do produkcji żywności, czego skutki, pewnie odczujemy na przednówku, a jeśli zastosowane ręczne sterowanie nie wystarczy – może i znacznie wcześniej... Cały tekst na łamach tygodnika.