„Nie pomogą doktoraty, kiedy człowiek chamowaty” – takie graffiti widziałem kiedyś na przystanku autobusowym. Komentowało ono napis „I ty zostaniesz magistrem”.
Magistrem zostałem, ku wielkiej radości rodziców moich. Całe życie ciężko pracowali, aby ich dzieci zostały „inteligentami”. Czyli nie musiały pracować ciężko. Poza tym, w czasach mojej „magistrantury”, czyli ostatnich dwóch dekad Polski Ludowej, tytuł magistra był dodatkowo pożądany. Miał w sobie arystokratyczne brzmienie.
Kiedy moja siostra brała ślub w częstochowskiej katedrze, udzielający jej błogosławieństwa ksiądz ogłosił urbi et orbi, że właśnie udziela sakramentu dwojgu magistrów. I słowo „magister” akcentował wyjątkowo dobitnie. Podkreślając, jak wielcy i ważni ludzie korzystają z usług jego firmy. Nawet słowa „bóg” nie akcentował tak dobitnie, jak właśnie „magister”. Nie wiem, czy ksiądz wiedział – pewnie tak, bo znał dobrze nowożeńców – ale moja siostra magistrem nie była. Miała wtedy, i ma do tej pory, wykształcenie zwane potem prezydenckim.
Wówczas, po raz kolejny zresztą, dostrzegłem, że ksiądz, kreujący się na osobę zaufania publicznego, na strażnika Dekalogu, znów łamie jedno z przykazań.
Wsadź sobie dyplom
Zostałem magistrem dyplomowanym. Miałem i mam to urzędowo potwierdzone, jak Józef Szwejk swój „idiotyzm”. Dyplom idioty pomagał dzielnemu wojakowi przetrwać wojnę. Mnie dyplom magistra zapewniał święty spokój, kiedy musiałem wypełniać niezwykle ważne formularze i w rubryce „wykształcenie”, zamiast „nie dotyczy”, mogłem spokojnie wpisać„wyższe”... Cały felieton na łamach tygodnika.