Chyba jeszcze nigdy wskazanie wątków debaty przedwyborczej, które przesądzą o wyniku głosowania, nie było tak trudne. Wiele spraw miało potencjał, by zapewnić wygraną, ale jakoś dziwnie się rozmywały.
W tych wyborach ścierają się dwie wizje Polski – nowoczesnego państwa i społeczeństwa, zakorzenionych w zachodniej cywilizacji prawa i kultury oraz jakiejś reminiscencji ustrojów rodem z lat 20. i 30. ubiegłego wieku. To dlatego obie strony sporu tak wyraźnie różnią się w ich stosunku do integracji europejskiej: Wspólnoty, a później Unia, powstały po to, by więcej nie dopuścić do rywalizacji państw narodowych, mających skłonności do degenerowania się w różne formy populizmu i autokracji.
W oczach opinii publicznej ten wybór nie jest jasny. Że chce go zamaskować obóz rządzący, nie dziwota. Ale opozycji nie udało się – albo nie miała w tym względzie śmiałości – przekonać Polaków, że to przed dylematem tej rangi stoimy. A przecież jest wiele sugestywnych argumentów. Można pokazać przykład Węgier i Turcji, w których polityczne zwycięstwa rywali Orbàna i Erdoğana stały się już niemożliwe. Przypomnieć, że przewiny nieporównanie mniejsze od użytku, jaki u nas z systemu Pegasus uczynili zwierzchnicy służb specjalnych, doprowadziły do upadku prezydenta USA Nixona.Uświadomić, że zaciągnięte przez rządzącą ekipę długi – bo całe to „fajne życie” od ośmiulat jest na kredyt – będą musiały spłacać jeszcze nasze wnuki… Cały artykuł na łamach tygodnika.