Od legendy „Solidarności”, przez oskarżenie o współpracę z SB, do doniesień o seksualnym wykorzystywaniu dzieci. Prałat Henryk Jankowski miał wiele twarzy. O jednej, najmniej znanej, opowiada nam były agent niemieckiej policji Jerzy Godlewski.
(…) – Pierwszy raz na plebanii u Jankowskiego byłem jakoś pod koniec roku 1990 r. Był wieczór. Budynek od zewnątrz ładny, ale nic szczególnego. Jednak w środku… – Jerzy Godlewski bierze głęboki wdech. – Byłem przyzwyczajony do skromności księży, a tam rzeźbione, zabytkowe meble, te tkaniny: atłasy, jedwabie, wszędzie kapiące złoto, a on ubrany jak jakiś biskup – wspomina. – Może teraz to wyolbrzymiam, ale tak pamiętam, jak jakiś pałac sułtana. Rozmawialiśmy przy dużym stole. Ktoś wchodził, ktoś wychodził. Gosposia coś przynosiła. Jacyś dwaj goście, asystenci, przychodzili, coś mu mówili na stronie, on coś im podpisywał i wychodzili. Nie trzeba było robić „podchodów” ani w żaden sposób obchodzić tematu. On sam zaczął mówić o lewych fakturach. Miały być jak najniższe, żeby nie trzeba było cła płacić. Cały czas podsuwał rozwiązania, pytał, czy tak damy radę, a może inaczej. Nie ukrywał, jakie są jego zamiary. Prałat od razu był zainteresowany współpracą. Po spotkaniu odprowadził mnie do drzwi, zobaczył moje auto.Już nawet nie pamiętam jakie wtedy miałem, ale długo zachwycał się. „Jaki piękny” –powtarzał kilka razy. Załatwiłem mu wtedy elektronikę: komputery, drukarki. Później były „jamniki”, walkmany – mówi „Jerry”… Cały tekst na łamach tygodnika.