Wedle wszelkich przewidywań, jeśli Prawo i Sprawiedliwość miałoby nadal rządzić po wyborach, to tylko w sojuszu z Konfederacją. Dla Polski byłby to dramatyczny scenariusz.
Ogon będzie machał głównym korpusem o wiele mocniej, niż teraz czyni to partyjka Zbigniewa Ziobry. Tego łączy jakaś więź ze „starszym bratem”; czuje też respekt przed swym dawnym mentorem i liczy na schedę po jego zejściu ze sceny. Narodowcy i leseferyści mają Kaczyńskiego gdzieś. Nie będą im się włączać żadne mentalne hamulce. Będą mnożyć żądania i bezwzględnie przeć do realizacji swych celów (a zamiary to towarzystwo ma upiorne). Będą też pozbawieni obaw o nieznalezienie się na listach w kolejnych wyborach – bo mają listę własną.
Prawdopodobieństwo takiego biegu wypadków nie wydaje się na szczęście bardzo wysokie. Nagły wzrost sondażowych notowań konfederatów był chyba jednorazowym wyskokiem. Mimo to nie można zagrożenia lekceważyć: trzeba brać poprawkę na niezborność partii demokratycznych, które uporczywie odmawiają korzystania z nadarzających się co i rusz okazji, by jeszcze bardziej osłabić konkurencję.Gdyby nawet doszło do zawarcia skrajnie nacjonalistyczno-populistycznej koalicji zdolnej do sprawowania władzy, byłaby ona jeszcze mniej kompetentna i sprawcza niż gabinet Mateusza Morawieckiego. I jeszcze bardziej targana wewnętrznymi konfliktami. Raczej nie przetrwałaby próby czasu... Cały artykuł na łamach tygodnika.