Znakiem tego, w jaką stronę zmierza wojna rosyjsko-ukraińska, jest narastająca alarmująco w Stanach Zjednoczonych liczba publikacji dotyczących prawdopodobieństwa i skutków nuklearyzacji konfliktu.
Nie wszyscy twierdzą, że jest to bardzo prawdopodobne (dowódcy wojskowi i czołowi politycy oficjalnie mówią, że do tego nie dojdzie), lecz sama eskalacja tematu wywołuje lęk i niepewność jutra. Wiadomo, że liderom i dowódcom nie wolno siać paniki. Tym bardziej, że racjonalny ogląd sytuacji wskazuje, iż paranoja Putina –w świetle faktów na polu walki i narastającej dezaprobaty (choćby była wciąż niema)
w Rosji – będzie się nasilać. Tempo i rozmiary tego procesu trudno z zewnątrz trafnie oszacować. Można natomiast obawiać się, że narastające zaangażowanie Zachodu, wysyłka coraz bardziej skutecznych i zabójczych broni (ostatnio czołgi i rakiety dalszego zasięgu, a niebawem zapewne myśliwce F-16) zbliża świat do perspektywy grzyba.
Eksperci amerykańscy prognozują, że gdyby takowy się nagle objawił, najbardziej niebezpiecznym miejscem do życia na Ziemi będą Stany Zjednoczone. Prócz silosów z międzykontynentalnymi minutemanami, rozsianych w północnych stanach Środkowego Zachodu, celem staną się obiekty wojskowe i wielkie metropolie. Do pierwszego uderzenia typuje się sześć: Nowy Jork, Chicago, Los Angeles, Houston, San Francisco i Waszyngton. Atak atomowy na te miasta jest przedmiotem jednej z 15 symulacyjnych gier operacyjnych opracowywanych przez federalną agencję pomocy na wypadek klęsk żywiołowych FEMA. Agencja zakłada, że na każdą z wymienionych aglomeracji spadnie bomba (rakieta) wielkości hiroszimskiej, co najmniej 15 kiloton – a zapewne o wiele większa. Co wtedy? FEMA daje rady pachnące naftaliną zimnej wojny: chronić się w bezpiecznym obiekcie, nie wychodzić na zewnątrz, słuchać komunikatów… Cały tekst na łamach tygodnika.