Państwo nieprowadzące polityki zagranicznej, nieposiadające w tej dziedzinie strategii i zachowujące się chaotycznie jest jak łódeczka na wzburzonym oceanie, rzucana to tu, to tam przez morskie prądy i zmienne wiatry.
Ostatnie dwa tygodnie obfitowały w zdumiewające fakty na scenie międzynarodowej, wykreowane przez partię będącą u nas u władzy oraz jej rząd. Do tej pory było pewne, że prezes ma dyplomację i politykę zagraniczną w bardzo głębokim poważaniu. Traktuje je wyłącznie jako instrumenty polityki krajowej, służące do mobilizowania swojego elektoratu(poprzez wywoływanie strachów przed złymi siłami sprzysięgającymi się przeciw„prawdziwym Polakom”), albo do roztaczania, tak długo jak się da, parasola ochronnego przed nadmiernym zainteresowaniem eksperymentem ustrojowym nad Wisłą.
Obóz rządzący zorientował się, że bez zaprzestania łamania zasad praworządności unijnych środków nawet nie powącha. Pieniądze, tak przecież potrzebne do obłaskawiania wyborców, postanowił pożyczyć od Chińczyków (negocjacje trwają). I odegrać się na„Brukseli” oraz, jakżeby inaczej, na „Berlinie”. Może jak mędrcom z Nowogrodzkiej złość przejdzie, znów zaczną kluczyć i lawirować.
Kto wie jednak, czy opisane niżej wydarzenia nie zwiastują zerwania na dobre cum trzymających Polskę w kręgu zachodniej cywilizacji politycznej i prawnej? Może Rzeczpospolita Jarosława Kaczyńskiego właśnie wybrała jakiś kierunek i zaczęła tam podążać? Jeśli tak, powinniśmy obawiać się jeszcze bardziej. Z dwojga złego lepiej być bezwolnie spychanym na margines niż podążać ku czarnej dziurze spoza horyzontu zdarzeń, od czego nie ma już odwrotu… Cały tekst na łamach tygodnika.