Nie ma takiej ceny, której Jarosław Kaczyński nie byłby gotów zapłacić za utrzymanie władzy.
Po jego słynnym „Dosyć tego dobrego!” dowiedzieliśmy się, że nie jest nią pozostanie w Unii Europejskiej i możliwość korzystania z dziesiątków miliardów brukselskich pieniędzy.
Teraz dowiadujemy się, że podobnie jest z bezpieczeństwem Polski i Polaków. Nawet w niepewnych czasach.
Bez wątpienia na Nowogrodzkiej właśnie odbywa się kreślenie scenariuszy, mających prowadzić Prawo i Sprawiedliwość do kolejnych zwycięstw wyborczych lub pseudowyborczych (jeśli elekcjom zostanie nadany charakter fasadowy). Na stole leżą różne opcje. Oczywiście, jak każdy, Kaczyński wolałby osiągnąć cel działając w białych rękawiczkach. Stąd zmiana retoryki w sprawie środków z unijnych funduszy. Chwilowe ugięcie się przed Komisją Europejską w sprawie praworządności pokazałoby zwolennikom PiS, że ich partia odzyskała rozum i już nie zamierza rezygnować z ogromnych sum.Pozwoliłoby to wykorzystać tę nadzieję w kampanii, a nawet uruchomić w jej trakcie część czekających na nasz rząd euro; zaś po przedłużeniu mandatu do sprawowania władzy, o ile wyborcy dadzą się przekonać tej narracji, populistyczna prawica wróciłaby do rozprawy z sędziami i machnęła ręką na pozostałą, znacznie większą część pieniędzy.
Jeśli jednak ten pomysł nie wypali, PiS może spróbować przesunąć termin wyborów, licząc na poprawę nastrojów społecznych, dziś marnych w świetle drożyzny, braku węgla i nadciągającej (jak twierdzą ekonomiści) recesji. Można do tego doprowadzić wprowadzając stan wyjątkowy lub wojenny. W trakcie toczącej się u naszych granic wojny o to nietrudno. Jestem pewien, że jednym z wariantów rozpatrywanych przez strategów z partyjnej centrali jest wykorzystanie w tym celu jakiegoś incydentu, a jeśliby go nie było, sprowokowanie dogodnego pretekstu… Cały tekst na łamach tygodnika.