Już wiemy, dlaczego polska wieś nie odróżnia PiS od PSL.
Przez ponad ćwierć wieku naszej kapitalistycznej demokracji każdy posiadacz mórg, gdy okazywało się, że jego latorośl chce się kształcić i emigrować do miasta, opychał jakiś spłachetek gleby za kosmiczną kasę i już miał kapitał na świetlaną przyszłość dzieciaka.
Ubezwłasnowolnione hektary
Od dojścia do władzy PiS w 2015 r. ten niecny proceder miał się skończyć. PiS wykombinowało, że przywiąże chłopa do ziemi bardziej niż średniowieczne przepisy prawne i pozbawi go prawa własności do gruntu skuteczniej niż Stalin kułaków.
Miastowi wiedzą, że jak mają jakąś nieruchomość, czyli domek lub mieszkanie, i nieruchomość ta jest wpisana do księgi wieczystej jako ich własność, to mogą z nią zrobić, co im się żywnie podoba. Sprzedać, wynająć, dać w zastaw albo nawet oddać Kościołowi katolickiemu w zamian za serię zdrowasiek. Miastowemu w głowie się nie mieści, że o tym, co może zrobić ze swoją własnością będzie decydował ktoś inny. Własność to własność.
Na wsi też tak mieli, ale PiS, szermując wyprzedawaniem naszej polskiej gleby Niemcom, umyśliło, że wsiowych trzeba bronić przed nimi samymi. Wykoncypowano zatem prawo stanowiące, że obrót ziemią będzie możliwy tylko po uzyskaniu zgody Agencji Nieruchomości Rolnej (ANR), a potem jej spadkobiercy, czyli Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa (KOWR). Najpierw więc Agencja, a potem KOWR musiały zaakceptować każde przeniesienie prawa własności prywatnej gruntu rolnego… Cały artykuł o tym "co się dzieje za rogatkami miast" na łamach tygodnika.