Znaleźliśmy ślady obecności Jarosława Kaczyńskiego w rządzie. Niestety, prowadzą do zatrważającego wniosku.
Poprzednie wicepremierowanie prezesa Prawa i Sprawiedliwości przeszło całkowicie niezauważone. Do tej pory nie wiemy, jak często pojawiał się w swoim gabinecie przy Alejach Ujazdowskich, a nawet nie mamy pewności, czy bywał tam w ogóle. Na siłę jako jego rządowy dorobek można by podciągnąć ustawę o pompatycznym tytule „O obronie Ojczyzny” (wielką literą, a jakże!). Jej zawartość sprowadza się do tego, że będziemy na obronność wydawać niewyobrażalne sumy, w części poza oficjalnym budżetem. Bez większych konkretów. Najbardziej Kaczyński zasłynął z tego, że zasnął podczas konferencji prasowej, na której ten wiekopomny akt wspólnie z ministrem obrony Błaszczakiem zapowiadał.
Toteż decyzja o powrocie zmęczonego starszego pana do obowiązków państwowych wywołała powszechne zdziwienie i stała się przedmiotem drwin. Sami wyraziliśmy pogląd, że pozbawiona jest logiki. Że w czasie kampanii lider Zjednoczonej Prawicy powinien prowadzić swoje zastępy do boju, bo w Radzie Ministrów niczego nie zdziała, będzie się męczył i nudził, a partia i sztab wyborczy jeszcze bardziej ugrzęzną w marazmie. Interpretowaliśmy ten niezrozumiały powrót do gabinetu Morawieckiego jako przejaw chaosu przy Nowogrodzkiej i złudnych nadziei wierchuszki PiS na przedwyborczy cud. Mogliśmy się mylić. Może za tym stać o wiele bardziej złowieszcza kalkulacja niż to, co wydawało nam się być najczarniejszym z realistycznych scenariuszy. W każdym razie, dowody wpływu Kaczyńskiego na politykę państwa tym razem nietrudno wskazać... Cały artykuł na łamach tygodnika.