Kochamy być „dziesiątą potęgą”, „drugą Japonią”, Kuwejtem i krajem z rządem, któremu Pan Bóg błogosławi.
Polska Ludowa miała wielkie plany, wielkie długi i jeszcze większe aspiracje. W tym nadmiarze ambicji węgiel był koroną. Czarne złoto, fundament przemysłowego imperium, które – jak przekonywała propaganda – lokowało nas wśród dziesięciu największych potęg przemysłowych świata.
Szynka z kryla
Codzienne transmisje z kopalń, kroniki filmowe, w których fedrowany na przodkach urobek okraszano triumfalną muzyką i dźwiękiem palników, nie pozostawiały złudzeń. Zostaliśmy narodem górników. I to nie byle jakich, tylko takich, co „kopią dla ojczyzny”. Polska węgla miała tyle, że mogłaby się w nim „kąpać”. Eksport szedł szerokim strumieniem – do krajów bratnich, do tych trochę mniej bratnich, a nawet do tych, które PRL uznawała za imperialistyczne; ale za to płacące dolarami.
Problem w tym, że ten węgiel, chociaż kopany na potęgę, coraz bardziej przypominał gruz.Koszty rosły, wydajność spadała, a górników trzeba było karmić nie tylko nadzieją, ale i mięsem. A z mięsem był problem. Bo go nie było. Trzeba było wyszukać coś innego. I tak właśnie pojawił się kryl.
Nie wiedzieliście, że Polska miała ambicję wykarmienia świata morskimi skorupiakami z Antarktyki? Nie szkodzi, PRL wiedziała za Was. Władza, widząc, że ludzie wolą stać w kolejkach po szynkę niż po węgiel, postanowiła, że trzeba im dać coś zdrowszego, coś nowoczesnego, coś pełnego kwasów omega, selenu, witamin A, E, D, jodu i rybiego zapachu. I znalazła to wszystko w krylu. Tyle że nie w Bałtyku, tylko w okolicach Falklandów, co samo w sobie już było sukcesem polskiej floty dalekomorskiej.
Od tej pory kryl zaczął żyć własnym, propagandowym życiem. Pojawił się w gazetach, na plakatach, w audycjach radiowych i faszerowanych nim mortadelach. Kryl był odpowiedzią PRL na głód. Przyszłością mięsa. Synonimem samowystarczalności żywieniowej. Bo kto potrzebuje szynki, kiedy ma pastę krylową w tubce? Kto potrzebuje mielonki, gdy może mieć rybny wypełniacz w szarej kiełbasie? I kto potrzebuje smaku, skoro może być przepełniony dumą z ojczyzny?
Naród nie dał się nabrać. Zielonkawa barwa, brunatna tekstura i zapach morskiej porażki sprawiły, że kryl stał się kulinarnym kabaretem. Ale propaganda nie zrażała się.Pokazywała naukowców w fartuchach, którzy udawali, że analizują skorupiaki. Kręcono programy o zaletach krylowych zup. Nadawano reportaże o wyższości kryla nad schabowym. I choć ludzie woleli stać po schab, władza wiedziała lepiej. Wiedziała, że jeśli się czegoś nie da zjeść, to przynajmniej można się tym pochwalić… Cały artykuł Stefana Płonickiego o tym "jak lubimy wierzyć w bajki" na łamach tygodnika.