Czy to z braku słońca, czy niestabilnej pogody listopad zawsze wpływa na mnie depresyjnie. Mam wrażenie, że został tak stworzony, żeby mnie dołować.
Najpierw wzruszam się w Dzień Wszystkich Świętych, potem w Dzień Zaduszny. 10 listopada, w Dzień Jeża, ronię łzy, myśląc o zwierzątkach wokół nas, a chwilę później oddając się refleksjom nad losem Polski. 16 listopada, w Dzień Tolerancji, wyrywam sobie włosy z ciała, biadoląc nad jej deficytem w mojej ojczyźnie. Tak jest do 25 listopada, to znaczy do Dnia Pluszowego Misia, kiedy znowu wariuję wspomnieniami dzieciństwa, a moja kochana kundliczka Gaja złośliwie chowa przede mną swoje pluszaki. Kiedyś mogłem odreagować te refleksje 29 listopada, w andrzejki, ale odkąd mój Przyjaciel Andrzej rzucił picie, nic już nie jest takie samo. I znowu się rozczulam, myśląc o tym, co go omija i jak wiele obaj tracimy przez tę jego heroiczną choć masochistyczną decyzję. Nie inaczej jest w tym roku i tak samo jak wcześniej, kulminacją jesiennej deprechy jest dla mnie Narodowe Święto Niepodległości.
Dlaczego akurat ten dzień? Znam historię Polski na tyle, by móc ją kontemplować. Potrafię jeszcze myśleć samodzielnie i logicznie. Do obłudy zaś mam taki sam stosunek jak w dzieciństwie do zupy mlecznej (szczególnie z kożuchem) – odrzuca mnie. I dlatego opadają mi kończyny, gdy widzę obłudę, której nadano charakter państwowy.
Politycznie mamy kraj podzielony równo – na pół; tak jakby ktoś chlasnął brzytwą po ludziach i zostawił ją między dwoma ich częściami. Jedna połówka, ta bardziej z lewej, marzy, by ostrze przechyliło się trochę w prawo raniąc lokatorów drugiej. Ci z prawej zaśnie kryją pragnienia, żeby się dorwać do brzytwy i ciąć nią tych z lewej. Marzenia obu stron podszyte są sloganami o miłości do Ojczyzny, jej chrześcijańskich fundamentach i głęboką troską o przyszłość kolejnych pokoleń... Cały felieton redaktora naczelnego Faktów po Mitach Dariusza Cychola na łamach tygodnika.