Połączenie religii ze sportem zawsze kończy się klęską.
By pokonać rywala, potrzebne są siła, spryt i technika, a nie wiara, modlitwa i cuda. By przekonać kibica do żarliwego dopingu nie wystarczy różaniec i znak krzyża na piersi z orzełkiem. Potrzebne są zimne piwo i kiełbaska z grilla. Na naszych oczach legła w gruzach propaganda, że bez katolickiego Boga nie ma sportowego zwycięstwa. Euro 2020 zakończyło się dla naszej piłkarskiej reprezentacji kompromitacją. Dwie porażki, jeden remis i do domu. Gdyby nie Robert Lewandowski i jego cudne gole, przez okna naszych domów wyleciałoby na bruk więcej telewizorów niż tylko jeden w wielkopolskim Kościanie.
Wkurw w narodzie po tym, co zaprezentowała kadra Paulo Sousy jest gigantyczny. Portugalski szkoleniowiec, maniakalny katolik, swoimi decyzjami konsultowanymi z Wszechmogącym spowodował, iż zespół, który na ostatnich mistrzostwach Europy dotarł do ćwierćfinału, teraz zdobył punkt, a przy okazji stracił sześć bramek. Jeżeli trzymać się chrześcijańskiej logiki, że nad wszystkim co ziemskie czuwa Boża Opatrzność, to warto dodać, iż obok nas, katolików, rządzonych przez prawicowo-nacjonalistyczny PiS, z turniejem w fazie grupowej pożegnały się inne autorytarne kraje, czyli Węgry, Turcja i Rosja. Czyżby Stwórca chciał przekazać światu jakiś znak? Pokazać, że zamordystyczna władza w tych państwach się kończy? Mało tego, nas, katolików – ostatnio zawierzonych Najświętszemu Sercu Jezusowemu – z turnieju wyrzuciły ateistyczna i proaborcyjna Słowacja oraz najbardziej antyklerykalna w Europie Szwecja!... Cały tekst na łamach tygodnika.