Prezydent Ukrainy, do spółki z amerykańskim, skradł show Andrzejowi Dudzie.
Niezapowiedziany przyjazd przywódcy mocarstwa do ostrzeliwanej stolicy zaatakowanego państwa postawił w zupełnie nowym świetle dwa dni spędzone przez Joe Bidena w Warszawie.
(…) Jakkolwiek Duda by się nie napinał, nie krążył w przeddzień przyjazdu Bidena po Europie, nie udawał kreatora polityki Zachodu – nie mógł stać się graczem w tej partii. Conajwyżej potrzymał szachownicę. To także ważna funkcja, nie można odmówić jejprzydatności. Lecz ambicje polskiego prezydenta zapewne były znacznie większe.Amerykański przywódca pokazał siłę i potwierdził klasę. Zdobył się na ruch, jakiego nikt się nie spodziewał. Wykazał się odwagą, jeśli nie brawurą. Na terenie działań zbrojnych nigdy niczego nie można być do końca pewnym. Kreml oczywiście został – jak to się zawsze robi w podobnych sytuacjach – zawczasu powiadomiony, żeby jakiś przypadkowy pocisk lub rakieta w konsekwencji nie doprowadziły do wybuchu wojny światowej.
Dla Ukraińców to potężny zastrzyk nadziei i optymizmu. Ich wiara w zwycięstwo znacząco się nasili. Morale walczących (którym i tak biją na głowę przeciwników) jeszcze bardziej się umocni.
Biden w Kijowie nie musiał mówić podniosłych słów. Nie musiał składać wielkich obietnic. Wystarczyło, by był, by przeszedł się po ulicach miasta, skłonił głowę przed zdjęciami bohaterów Niebiańskiej Sotni, zastrzelonych przez funkcjonariuszy Berkutu podczas protestów na Majdanie w 2014 r. W tym wypadku gest i obraz znaczył więcej niż gromkie wystąpienia i oklaski... Cały tekst na łamach tygodnika.