Przed laty przyjąłem w myśleniu dość prostą, ale praktyczną zasadę: jeśli coś służy Kościołowi katolickiemu, z automatu szkodzi Polsce. Zapewniam, zasada ta sprawdza się w każdej analizie.
Nim przejdę dalej wyjaśnię, że moje stanowisko nie odnosi się do wiary ani religii. Znam te słowa, potrafię je zdefiniować na wiele sposobów, ale emocjonalnie są mi obce. Nie odnoszę się też do traktowania Kościoła jako „wspólnoty”. Pojęcie to pojawia się najczęściej przy okazji kolejnych skandali w Kościele i jest dla wiernych formą moralnego usprawiedliwienia: kradną, wyłudzają, gwałcą i deprawują kapłani, a nie wierni. Jest to stanowisko, w mojej ocenie, głupie, bo nie idzie za nim to, co logiczne – wykluczenie kapłanów z tej „wspólnoty”. Ot, uspokoiło się sumienie starym sloganem i dalej można żyć w obłudzie: jeść z ręki kapłanów, deklarować posłuszeństwo, podsyłać im dzieci do gwałtów (przynajmniej psychicznych), wspierać szmalem (jeśli nie bezpośrednio własnym, to pochodzącym z budżetu państwa), modlić się za nich. I żyć, unikając nie tylko myślenia, ale i prostych refleksji... Cały felieton na łamach tygodnika.