Pan wiceminister Piotr Wawrzyk zdobył sławę, zanim został zdymisjonowany 31 sierpnia przez premiera Mateusza Morawieckiego.
Dymisja miała być za „brak satysfakcjonującej współpracy”. Ponieważ pan premier uważany jest przez licznych polityków i media za notorycznego kłamcę, to szybko pojawiła się w mediach informacja, że nie chodziło o „satysfakcję”. Chyba że ów „brak satysfakcji”oznaczał zbyt małe działki finansowe, jakie mógłby otrzymywać premier od swego ministra za patronowanie nielegalnemu handlowi polskimi wizami.
Zanim Piotr Wawrzyk trafił do polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, urodził się w Kielcach. Mieście przebogatym w ludzkie osobowości. Także w młodzieńców aktywnych, lokalnie scyzorykami zwanych. Jak wielu zdolnych i ambitnych kielczan pan Wawrzyk udał się na studia do Warszawy. Ukończył tam renomowany warszawski uniwersytet. I wydział, na którym też nauki pobierałem.
W przeciwieństwie do mnie nie poprzestał on na magisterce. Został doktorem od Unii Europejskiej. Uzyskał ten stopień naukowy w WSH w Pułtusku w roku 2006. Był też ekspertem sejmowej komisji ds. Unii Europejskiej. W tym czasie byłem posłem Sejmu RP, członkiem tej komisji i pewnie korzystałem z jego wysiłku umysłowego.
Jak każdy ambitny doktor i on postanowił uzyskać habilitację. Przewód habilitacyjny otworzył na Uniwersytecie Warszawskim. Ale wyszło na jaw, że w rozprawie „Sądy cywilne w procesie integracji europejskiej” skopiował jeden z rozdziałów pracy swojej studentki. Wybuchł skandal... Cały felieton na łamach tygodnika.